Fragment książki “Wybieram życie” – wywiad Tomasza Sobierajskiego z Panią Teresą..
To jest świat, który
w wielu przypadkach
jest jedynym możliwym
do życia. Do dobrego
życia…
Światy
Czasem w życiu zdarza się, że spotykamy na swojej drodze ludzi,
do których od razu czujemy sympatię. Może chodzi o energię,
może o zapach, albo o inne fale. Niemniej od pierwszego
spojrzenia wiemy, że będzie fajnie, że się polubimy. Tak właśnie
było z Panią Teresą. Wszedłem do Jej pokoju, podaliśmy sobie
ręce na powitanie i oboje wiedzieliśmy, że nasza rozmowa dobrze
się potoczy. Pani Teresa jest ograniczona ruchowo, ale ja tego nie
zauważam, bo kiedy mówi – głównie za sprawą mimiki Jej
twarzy – mam wrażenie, że rozmawiam z kimś niezwykle
ruchliwym i energicznym.
Nie jest pan zdziwiony tym miejscem?
Nie, choć jest to inny świat…
No tak, inny. Albo inne światy. Bo tu jest tyle światów, ilu pacjentów.
A jaki jest Pani świat?
Mój świat się bardzo zmienił…
Pod jakim kątem?
Wiem, że nie będę już nigdy chodzić, kręgosłup wysiadł i tyle. Jak
zachorowałam, to w klinice obejrzeli mnie ze wszystkich stron
i okazało się, że nie mam przewodzenia w kończynach. Przez to
nawet nie potrafię się na bok przewrócić, leżąc na łóżku.
Jakie były Pani początki w ośrodku?
Fatalne. Jak tu trafiłam, to byłam bezwolna, nie mogłam ruszyć ani
ręką, ani nogą. Musieli mnie karmić jak niemowlaka. Kierownikiem
wtedy była pani Maria, która cieszyła się, że przyjadę do ośrodka, bo
mówiła, że potrzebuje kogoś mówiącego i rozumiejącego, z kim
można pogadać. Ale pierwsze tygodnie były okropne.
Przez warunki, jakie tutaj panowały?
Nie. To nie o to chodziło. Warunki były dobre, a nawet luksusowe,
bo nas było wtedy tylko kilkanaścioro.
To co Panią tak podłamało?
Kiedy mnie tu przywieźli, to z karetki przenieśli mnie na noszach do
łóżka i ogarnął mnie paniczny strach. Mówię sobie: „Rany boskie!
Co ja tu robię?!”. Łóżko miało podniesione boki, żebym z niego nie
spadła, byłam przykryta dużą puchową kołdrą. Kołdra puszysta, ja
puszysta, tośmy się nie bardzo w tym łóżku razem mieściły.
Rozumiem…
Dziesięć nocy nie spałam w ogóle. Policzyłam kwadraty na podsufitce
we wszystkie strony. Dopiero po dziesięciu dniach poprosiłam o coś
na spanie i teraz już śpię dość dobrze.
Ale nie zostawili tak tu Pani?
O nie, nie. Zaraz dziewczyny z rehabilitacji mnie wzięły w obroty
i doprowadziły moje ręce do takiego stanu, że teraz mogę nimi
cokolwiek zrobić.
No to chyba znaczący postęp?!
No pewnie!
Ale rehabilitację ma Pani nadal?
Tak, cały czas. Mogę Panu opowiedzieć, jaki jest mój program dnia.
Bardzo proszę, chętnie posłucham.
Przychodzą do mnie rano, myją mnie, ubierają, sadzają na wózek
i wiozą na śniadanie. Po śniadaniu zwykle jeżdżę na rehabilitację
i gimnastykuję nogi. Robię tyle, ile mogę, muszę trzymać się
w formie. Potem jadę na terapię zajęciową lub na dwór, jak jest ciepło.
Potem na obiad, po obiedzie prosto na rehabilitację i pracuję nad
rękami. W związku z tym, że w rękach mam odwodzenie, to tu
pracuję więcej.
Ma Pani jakieś sukcesy?
No pewnie! Potrafię jedną ręką podnieść półtora kilo pięćdziesiąt
razy.
A od ilu Pani zaczynała?
Od pięciu!
To gratuluję! I co potem?
Potem jadę znowu na terapię, a na koniec do pokoju, o wpół do
siódmej już mnie nie ma, bo jest „Wspaniałe stulecie”!
To jeszcze trwa?!
Tak. Jest dalszy ciąg. Choć nie jest już tak ciekawie jak w pierwszej
serii. Ale za to te kostiumy! Te materiały! Piękne wzory. Wspaniała
biżuteria.
Była Pani kiedyś w Stambule?
Nie, nigdy.
Bo jeśli tak Pani lubi piękne materiały i świecidełka, to wyobrażam
sobie, jak bardzo spodobałoby się Pani na Wielkim Bazarze.
O Jezus Maria! Dobrze, że mnie tam nie wpuścili! (śmiech) Ale za
granicą byłam w Bułgarii i w Rosji. Najbardziej podobało mi się
w Moskwie. Bo urwałam się z moją koleżanką z wycieczki i niemal
całą noc jeździłyśmy moskiewskim metrem.
Piękne stacje, prawda? Miasto w mieście.
Przepiękne! Człowiek chciał oczy pogubić. Coś wspaniałego!
A jak wyglądał świat Pani dzieciństwa?
Mój ojciec był dyrektorem gimnazjum i liceum w Niemodlinie.
Oprócz tego prowadził chór, w którym śpiewałam. Bardzo lubiłam
to robić. Naprawdę to był dobry chór. Ojciec prowadził go świetnie,
to muszę mu przyznać. Opowiem panu anegdotę z tamtych czasów.
Śpiewaliśmy „Pieśń rycerską” Moniuszki. To szło: „Czy w radzie, czy
w zwadzie, czy w swarnej gromadzie, w modlitwie, czy w bitwie, czy
harcem w gonitwie, rycerskie rzemiosło przed wszystkie rej wiedzie,
bo wszędy ten pierwszy, kto w boju na przedzie”.
Super! Do tej pory Pani to pamięta.
Tak, bo teraz się zaczyna cały smaczek. Mieliśmy kolegę, który się
nazywał Szafraniec. I on nam się któregoś dnia czymś naraził w tym
chórze. Myśmy na niego wszyscy psioczyli: „Ty, Szafraniec, taki,
owaki!”, „A odczepcie się ode mnie!”. No jak to w szkole. Ale żeby go
ukarać, jak żeśmy zaczęli śpiewać, to było: „…rycerskie rzemiosło,
przed wszystkie rej wiedzie, bo wszędy ten pierwszy, kto w boju na
przedzie!”. I potem był refren: „Z potrzeby w potrzebę i z cwału
w cwał, ze szańca na szaniec… i z wału na wał”’. Ale nas coś wtedy
opętało i zaśpiewaliśmy ostatni wers: „…ze szańca na szaniec,
Szafraniec to wał”! Jezusie! Jak on się rozdarł: „Panie dyrektorze, oni
się ze mnie śmieją!”. Wszystko było w porządku, aż doszło do
uroczystej akademii. Mój ojciec uprzedził nas, że jak mu zaśpiewamy
„Szafraniec to wał”, to się z nami ostro policzy. Zaczęliśmy śpiewać,
ale tak bardzo skupialiśmy się na tym, żeby nie zaśpiewać
o Szafrańcu, że w końcu cały chór odśpiewał: „…ze szańca na szaniec,
Szafraniec to wał”. Wszyscy umierali ze śmiechu, a mi to tak się wbiło
w głowę, że do tej pory śpiewam to w takiej wersji.
Piękna historia. A Pani mama pracowała?
Mama pracowała w aptece. Pamiętam, jak ucierała leki w moździerzu,
pamiętam maszynę do wykręcania czopków, no i te zapachy…
Nie chciała Pani zostać farmaceutką?
Chciałam! Ale mama mi odradzała. Mówiła: „Dziecko, nie ma już
prawdziwych aptekarzy, wszyscy są teraz sklepikarzami”. Więc
poszłam do Krakowa na chemię. Kształcili nas szybko, żebyśmy jak
najwcześniej poszli do pracy do przemysłu. Poszłam do służby
zdrowia, prowadziłam laboratorium w kopalni Gottwald. Pracę
zaczynałam o wpół do szóstej, a więc codziennie wstawałam o wpół
do czwartej rano, bo trzeba było zjeść śniadanie, urodę sobie
namalować i dojechać do kopalni. I to był wtedy mój świat. Ale
potem zmarła mama…
I?
I zostałam sama. I to był już inny świat, bo musiałam zupełnie
samodzielnie kierować życiem. No i miałam córkę. Jest to moment,
w którym człowiek przestaje być odpowiedzialny tylko za siebie.
To prawda.
Spod jakiego pan jest znaku, jeśli można zapytać?
Spod Wagi.
To dobrze. Bo najbardziej obawiam się Skorpionów. One najpierw
kłują, a potem pomyślą.
A Pani jest…?
Jestem Baran. Uparta i nie lubię się podporządkowywać. Najbardziej
denerwuje mnie, gdy ktoś próbuje urządzić mi moje życie.
I jaki był ten świat z córką?
Bardzo dobry. Fajna ta moja córka – chociaż Skorpion. (śmiech) Mam
jeszcze wspaniałą wnusię i prawnusię.
Gratuluję! Ile lat ma prawnuczka?
Dwa lata. Ma na imię Hania. Jest małą kokietką, uwodzi panów. Moja
wnuczka się śmieje, że odziedziczyła to po mnie.
To jaki jest, jak wygląda Pani świat teraz, tutaj?
Jak już odzyskałam dzięki rehabilitacji jako taką sprawność, to
zaopiekowała się mną pani Agnieszka, która prowadziła tu kiedyś
warsztaty terapii zajęciowej, na których malowało się na szkle. Wzięła
kawałek szkła, farbki i pędzel. Podała mi go do ręki, ułożyła palce
i mówi: „Niech pani spróbuje, pani Tereniu”. A ja na to: „Nie chcę!”.
Prosiła mnie i zachęcała, aż w końcu spróbowałam. Najpierw na
małym kawałku szkła, potem na większym. Spodobało mi się to.
Z jakiego powodu początkowo nie chciała Pani malować?
Wstydziła się Pani?
Bałam się tego, że mi nie wyjdzie. To było dla mnie coś zupełnie
nowego. Nigdy wcześniej nie malowałam. Jak w szkole były rysunki,
to zawsze miałam pałę. Bo jak nauczycielka kazała narysować krowę,
to narysowałam ją tak, jak widziałam i umiałam, a ona na to: „No
ładny ten twój jamnik, tylko dlaczego on ma rogi?”.
Malowanie pozwoliło Pani na ułożenie sobie życia tutaj?
Tak, złapałam bakcyla i to mi daje napęd. Za panem stoją dwa moje
obrazki.
Piękne! Aż trudno uwierzyć, że Pani wcześniej nie malowała.
Potem namówiła mnie, żebym malowała bardziej po swojemu, żebym
wypróbowywała inne barwy. Zaczęłam się bawić kolorami. Ja
bardziej potrafię kolorować niż malować, ale cieszę się, jak się to
komuś spodoba, jak osoba popatrzy na to, co zrobiłam, i się
uśmiechnie.
Kiedy z Panią rozmawiam, to imponuje mi to, że nie ma w Pani
żalu do losu, że potrafi Pani pogodzić się z tym, jak wygląda teraz
ten Pani świat.
Musiałam to wszystko przepracować. Nie było łatwo. Jak mnie tu
rzucili pierwszego dnia na łóżko, to pomyślałam sobie: „Panie Boże,
ze trzy, cztery miesiące tu jakoś wytrzymam”, bo myślałam, że będę
tu tylko kilka miesięcy, a potem umrę i koniec. Ale jak patrzyłam na
innych pacjentów, którzy chodzili po korytarzu, to myślałam: „Jeśli
oni chodzą, to może i ja będę mogła się podnieść z tego łóżka”. I to
mi pomogło. A potem przyszło malowanie i było coraz lepiej.
W efekcie jestem tutaj już ponad cztery lata.
Czyli zna Pani wszystkich pensjonariuszy?
Prawie. Najbardziej lubię, jak gramy w „Inteligencję”. Grał pan kiedyś
w „Inteligencję”?
Nie wiem, może…
Państwa, miasta, góry, rzeki, zwierzę, roślina…
No tak! Oczywiście! Tylko u nas na Mazowszu mówi się na tę grę
„Państwa, miasta”.
No właśnie. A u nas ma to nazwę „Inteligencja”.
OK…
Tak, a co sobie będziemy żałować? (śmiech) I wie pan, że nie ma
owocu na E i U?
Naprawdę? Nie chce mi się wierzyć…
Dziewczyny przeszukały internet i encyklopedię. Nie ma!
No może, może… Pani Tereso, a gdyby ktoś się zastanawiał nad
tym, czy zamieszkać w takim ośrodku, to co by Pani powiedziała
takiej osobie?
Powiedziałabym: „Przyjdź tu, bo tu jest dobrze i ciepło”. Ale nie
w sensie, że grzeją kaloryfery, ale że żyjemy wszyscy razem, obok
siebie. Nie ma awantur. Jak przychodzi ktoś nowy, to go wchłaniamy,
hołubimy, tłumaczymy. No, chyba że ktoś nie chce naszego wsparcia.
To jest świat, w którym da się żyć?
To jest świat, który w wielu przypadkach jest jedynym możliwym do
życia. Do dobrego życia.
Pani Teresa ma 85 lat. Cieszy się dużą sympatią
pensjonariuszy Ośrodka MEDI-system HONORATA.
Większość dnia spędza na terapii zajęciowej, malując
piękne obrazy, które zdobią placówkę. Jest laureatką
wielu konkursów plastycznych. Lubi rozwiązywać
krzyżówki, gdyż – jak sama mówi – dzięki temu ćwiczy
pamięć. W czasie terapii zajęciowej jest często duszą
towarzystwa. Lubi opowiadać różne historie ze swojego
życia, recytować wiersze, śpiewać, żartować. Chętnie
uczestniczy w zajęciach rehabilitacyjnych.
Publikację można nabyć poprzez stronę www.wybieramzycie.org